Godzina W - 7 rano.
Pobudka o 6, pakuje auto i jade po Zuze - wszystko w lekkim pospiechu, bo im szybciej bedziemy na trasie tym szybciej z niej zjedziemy.
Dziesiec minut przed wyjazdem ukazal mi sie znak - zwiastun kolejnych wydarzen. GPS pozyczony od Macka zwariowal. Moze nie tyle zwariowal, co doznal amnezji, bo zapomnial wszystkich map. Teraz i my i on nie znamy drogi. Chwila troski i.. zapomnnial rowniez systemu operacyjnego - chcialem przywrocic ustawienia fabryczne i przywrocilem, dopiero wtedy domyslilem sie, ze Program do GPSa nie byl wgrany fabrycznie, wiec pozostalo nam "puste" urzadzenie. Memory five - "Maciek jest sprawa" (czyt. 8 rano w ferie, telefon do Macieja). Po kwadransie siedzialem juz u Macka w salonie, drapiac sie w glowe jak mozna to dziadostwo naprawic. Zuza powiedziala, ze przypilnunje auta, zeby nie zamarzlo (zamarzla ona). Po krotkiej chwili - trzykrotnym sformatowaniu urzadzenia, karty pamieci, zainstalowaniu ponownie calego oprogramowania, bylismy gotowi do drogi. Byla godzina 9!
W droge! Trasa byla doskonale oznakowana i nie potrzebowalismy pomocy nawigacji w dotarciu do granicy z Czechami. Tam kupilem winietki, od razu czeska i slowacka. Sadzac po druku - aby dalo sie je odczytac musialem je przykleic NA ZEWNATRZNEJ stronie szyby. Gdy juz zdazylem mocno przytwierdzic obie, Zuza zauwazyla, ze sa one obustronne - da sie czytac napisy od wewnatrz i od zewnatrz. Oznacza to, ze powinny byc OCZYWISCIE przyklejone wewnatrz. Nie wiele myslac zabralem sie do zeskubania naklejki i gdy Czeska winietke montowalem w srodku zauwazylem uwage - nie odklejac! Hmm.. odkleilem. Trudno, Slowacka zostala na zewnatrz, a tamta, nieco uszkodzona, wklejona na wlasciwym miejscu.
Gdy opuscilismy Polske GPS nie pokazywal nam juz poprawnej drogi (brak map europy), ale mimo to usilnie chcial nam zepsuc wyjazd kazac zawracac co skrzyzowanie, nienagannie cieplym, kobiecym glosem.
Jesli chodzi o kwestie techniczna to zaskoczyla mnie np. oblsuga stacji benzynowej. Gdy w Slowacji zwrocilem sie do pracowniczki, by zatankowala mi gaz, ta odpowiedziala : dgfdgd samoobsluga fdsgsdghfd. Tyle mniej wiecej zrozumialem.. Na usilne moje prosby i tlumaczenie, ze w Polsce tego sami nie robimy i nie wiem jak, odpowiedziala : sdfgdsfgdfg ja chora dfsgsdfgdf i nie wyjde na zewnatrrz sdfgsdfgsd. Wiec musialem sobie poradzic sam - nie bylo to takie trudne jak sie spodziewalem, na szczescie.
Gdy przekroczylismy granice wegierska okazalo sie, ze problem z tankowaniem gazu jest nieco inny - tu go nie ma. Nie problemu, tylko gazu. Szkoda, bo ok 200km w kazda ze stron musimy pokonac w tym kraju.
I teraz gwozdz programu: Hostel.
O godzinie 18 znalezlismy sie w miescie. Nie wiadomo jakim, czy to juz Budapeszt czy jeszcze nie, bo zjechalismy z autostrady i wpadlismy w wir ulicznych korkow. Zaparkowalem auto by chwile pomyslec (na gps oczywiscie nie moglem juz liczyc). Weszlismy do marketu, by kupic chleb i sprawdzic na paragonie w jakim miescie zostal wydrukowany (przydalo sie Zuzy doswiadczenie w tej branzy, nie wpadlbym, ze bedzie to tam napisane). Zaczelo sie: pytalem przechodniow jak przedostac sie do Pesztu, bo hostel lezy po wschodniej stronie rzeki. Gdy w koncu udalo sie trafic w most (na most trafic nie ciezko- pieszo, jest ich kilka; w most trafic autem ciezej, by pas nie zniosl nas na jednokierunkowa uliczke, prowadzaca wszedzie, tylko nie przez rzeke). Okazalo sie, ze przedostanie sie tutaj nie bylo problemem w porownaniu ze znalezieniem ulicy widmo, ktorej nikt tutaj nie znal - Ipar. Na szczescie z pomoca przyszedl dziadek idacy z wnuczkiem, ktory perfekcyjna angielszczyzna wskazal mi droge i poprowadzil prawie pod same drzwi.
O godzinie 19:45 zameldowalismy sie wreszcie w hostelu.